Przydługawa opowieść o presji, cyfrach i wyniku czyli co się wydarzyło w Camarasie.

Siedzieliśmy w piwnicy. Długo tam siedzieliśmy. Zdarzało się, że przychodziłem jak było ciemno i jak wychodziłem też było ciemno. Często się tak zdarzało. W zasadzie rzadko się nie zdarzało. Byliśmy permanentnie zmęczeni, a mimo to przez większość czasu nie czuliśmy że jesteśmy w jakiejkolwiek formie. Ale byliśmy w tym razem. Mieliśmy wspólny cel. Motywowaliśmy się wzajemnie i poprawiali nawzajem błędy, sugerowali zmiany. Każdy dawał z siebie tyle ile mógł. Mimo, że brzmi to jak tortura to dla mnie to był naprawdę dobrze spędzony czas! W końcu pewnego dnia drzwi się otworzyły i mogliśmy wyjść. Najpierw nieśmiało, trochę z niedowierzaniem zaczeliśmy się pakować, ale nie czując tego tak naprawdę. I gdy zapakowaliśmy się do vana i minęliśmy bramki autostrady, poczuliśmy że to naprawdę się dzieje! Jedziemy! Na żniwa! Do Hiszpanii! Trwaj chwilo – jesteś piękna!

Camarasa foto. M. Szymkowski

Jednak po pewnym czasie wróciły rozterki. Sumą gwarantowaną było to że w Hiszpanii po prostu jest zajebiście. Ale czy będzie warun? W Polsce tak ciepło to tam pewnie będzie jak w piekarniku. A czy dobrze przepracowaliśmy zimę? Nie za dużo siłowni? Trochę mało campusa. W zeszłym roku Kamil miał mocniejsze palce. I tak minęło 26h gdy w końcu zajechaliśmy do „hiszpańskiej rezydencji Korony”. Malowniczy domek górujący nad całą wioską Camarasa!

Oliana foto. M. Szymkowski

Już z daleka widać skalny mur Contrafort de Rumbau zwany potocznie Olianą. W porównaniu do górujących nad nim skałami jest jak śmiesznie wysunięty kikut. Jednak ten kikut to jeden z najlepszych kawałków skały na świecie i im bliżej podejdziesz tym bardziej staję się to oczywiste. Podchodząc czuję rozpierającą mnie energię i uśmiecham się z podniecenia! Nareszcie! Tego dnia nikt nie idzie na rozgrzewkę czy na rozwspin. Każdy łapie swój projekt za rogi. Piotrek wraca na Fight or Flight 9b, Kamil przypomina sobie sekwencję na Papichulo 9a+, a ja uderzam na Blanquite 8c+.

pierwszy Crux na Blanquita 8c+ foto. M. Szymkowski

Jest to mój pierwszy kontakt z drogą i totalnie nie wiem czego się spodziewać. Dość szybko zatrzymuje mnie jedno miejsce – tutaj trudności jeszcze się nie spodziewałem. Moje ruchy póki co są jeszcze kwadratowe, nie tryskam też odwagą wychodząc nad przeloty. Po kilku próbach pokonuje pierwszy boulder. Kolejny to sekwencja z filmu ze świetną bańką z dwóch słabych ścisków do dziury. Z początku jestem zaskoczony jak słaby jest ostatni ścisk, ale zaraz potem jestem zaskoczony jak łatwo mi przychodzi robienie tych ruchów!

Aż do przedostatniej wpinki wszystko wygląda na szybką piłkę (i faktycznie w ciągu dochodzę tam już kolejnego dnia!), ale końcowy slab który miał być „just tricky, not so hard” okazuje się prawdziwym cruxem drogi! Pomimo formacji jest niezwykle siłowy – trzeba dogiąć z dobrej krawądy do malutkiego podchwytu w plecy i wrzucić bardzo wysoko nogę, a następnie konkretnie z niej wypompować, trzymając się mizernych chwytów. Miejsce zrobione, dzień skończony! Szparagi na kolację wchodzą jak złoto 😉

drugi Crux na Blanquita 8c+ foto. M. Szymkowski

W kolejnych dniach adaptujemy się do swoich projektów, nabieramy płynności i cieszymy się pięknem miejsca i okoliczności. Gdy dojeżdża do nas druga część ekipy w składzie Kasia, Ida i Marian nie brakuje nam już absolutnie niczego! Dzień świetnej pogody w najlepszych skałach w świetnej formie, wieczorna uczta i zabawy i śmieszki do późna! Przejścia powoli zaczynają padać. Najpierw Kamil robi Papichulo – miał spędzić na tym cały wyjazd – spędził 4 dni. Gdy przed wyjazdem pytałem go co będzie robił jeżeli zrobi Papi w tydzień odpowiedział „na pewno nie zrobię tak szybko!”. Adam 1:0 Kamil 😉 Kilka dni później Kamil zaskakuje wszystkich robiąc 8c OS! No może nie wszystkich bo widząc Kamila na treningach i znając jego dotychczasowy scorecard to było to do przewidzenia. Worek z przejściami się otwiera! Piotrek pokonuje 9b! Ludzie zaczynają się zastanawiać pod skałką co to za dziwny język? Skąd jesteście? Z Korony!

Wyjazd już za połową, zdążyłem rozpatentować dwie drogi 8c+, oddać jedną naprawdę dobrą próbę os na Picos Pardos 8b (i jedną słabą na Ruta del Sol 8b), eksperymentuje z podtrzymywaniem siły (mój odwieczny problem) próbując swoich sił na Papi, wszędzie czuję się świetnie, ale jak widać niewystarczająco. Powoli zaczyna brakować wisienki na torcie w postaci jakiegoś przejścia, zaczynają się wkradać ciemne chmury. Chciałem dołączyć do chłopaków – do grona zwycięzców! Gdy pewnego razu podchodząc pod drogę myślę sobie: „…uff byleby już dojść do tego cruxa, nie zwalić się wcześniej (wcześniej nigdy nie spadałem, ale zawsze robiłem ledwo) i zrobić to już, uwolnić się, iść na następne…” powiedziałem sobie „STOP!”. To po to trenowałem kilka miesięcy i marzyłem o wyjeździe, żeby teraz myśleć, że fajnie jak już będę miał to za sobą? Jak można być takim durniem?! Przecież robię to wszystko tylko i wyłącznie dla siebie. Nie zarabiam w ten sposób pieniędzy dla rodziny, nie pomagam innym – jest to tylko i wyłącznie mój egocentryczny kaprys! A skoro wiem, że jest dobrze to nawet jeżeli niczego nie zrobię to wiem, że wspinam się lepiej i jestem silniejszy. A nawet jeżeli bym nie był to czy coś to zmienia? Po co miałbym komuś coś udowadniać? Ludzie których znam i tak nie oceniają, mnie po tym jakie drogi robię tylko jaki jestem. A ludzie którzy mnie nie znają? Oni mają swoje sprawy na głowie i nie zaprzątają sobie tym głowy na dłużej niż podsumowanie: „ale faja! Nic nie urobił” albo „o żesz Ty – ale koks!” a chwile później zapomną o tym i wrócą do swoich spraw. W takim razie co warto? Warto czerpać jak najwięcej przyjemności z każdej próby z każdego ruchu. Na nieudaną próbę składa się często np. 50 udanych ruchów i jeden krytyczny błąd który powoduje odpadnięcie. Czasem też nie zdarza się ani jeden błąd – po prostu brakuje energii/jeszcze lepszej koordynacji itp. Zamiast skupiać się na jego braku, można skupić się na każdym kolejnym ruchu. Dojście do cruxa to nie wymagający obowiązek, a świetny wspin! I nawet jeżeli nie jest wielkim wyzwaniem to można się cieszyć ze swojej sprawności i każdego ruchu w górę!

Blomu foto. M. Szymkowski

Niby o tym wiedziałem od dawna, ale czasem każdy zapomina o tym co naprawdę warto, zaczyna słuchać podpowiedzi ego. Kilka dni później poszedłem na Blomu 8c+ w Santa Linya. Ale już z innym nastawieniem z nową energią. Miałem iść tylko na rozgrzewkę, ale było mi tak dobrze, że postanowiłem się nie zatrzymywać. 2 pierwsze wyciągi za 8b weszły zupełnie gładko, nie pozostawiając ani śladu w przedramionach. Crux cruxa zaraz nad stanem na którym ledwo kleiłem ruchy w zeszłym roku wszedł tak jak powinien – z oporem, ale nie zwiastując jeszcze rychłego końca. Kolejne siłowe ruchy doprowadziły mnie do decydującego strzału – trzeba było chcieć, a ja bardzo chciałem! Trzeba było się nie bać, a ja bardzo zaj… ☺ Po wpięciu do łańcucha zjeżdżałem lekko oszołomiony. Wiedziałem, że mogę, ale że już teraz to się nie spodziewałem!

Kilka dni później pada jeszcze porachunek z początku wyjazdu Blanquita 8c+. Zmiana patentu z przytrzymania czegoś, na przytrzymanie niczego, ale w lekko lepszej pozycji pozwoliło, nie tylko dojść w dobrym stanie do cruxa, ale i utrzymać ten stan do łańcucha! W końcu będzie można zrobić obiecane foty, bo dopóki droga nie była zrobiona wolałem koncentrować się na wstawkach. Jako, że jestem znieczulony przejściem i usatysfakcjonowany z wyniku nie szczędzę skóry czy siły na powtarzanie w kółko skórożernego cruxa. Jak już się za coś brać to warto zrobić to porządnie!

Blanquita 8c+ foto. M. Szymkowski

Dopiero następnego dnia czuję, że być może trochę przesadziłem. Jestem zmięty. W zasadzie to fajnie byłoby mieć resta. Ale z drugiej strony Novena Puerta 8c+ którą zacząłem próbować zaraz po zrobieniu Blomu to prawdziwy sztos! Podczas pierwszych wstawek czułem, że jest trudno ale wszystkie ruchy robię z zapasem. Drugi dzień prób był dużo słabszy – nie byłem w stanie przedrzeć się do cruxa, a i w cruxie z miejsca miałem fatalną powtarzalność na trikowym haczeniu piety. Tak więc ten dzień chciałbym przeznaczyć na sprawdzenie czy jestem w stanie dojść do cruxa i czy lepiej się na nim czuje z miejsca. Po dobrej rozgrzewce, na dobrze znanym Blomu czułem się jak koń na drzewie – niby silny, ale jakoś tak nieskoordynowany, że nie bardzo mogłem zrobić jakikolwiek trudny przechwyty.
Wstawkę w Novenę zacząłem prześmiewczym hasłem „o kurde! Ale jestem silny!” po zrobieniu pierwszego ruchu który był niespecjalnie trudny, ale pierwszy raz udało mi się zahaczyć piętę na oślep w dobrym miejscu. Chyba zacząłem w to wierzyć i pokonując kolejne ruchy byłem naprawdę zadowolony z tego, że się wspinam i nie oceniałem jak bardzo blisko jestem zrobienia czy odpadnięcia tylko po prostu szedłem. Rest osiągnąłem z trudem, ale nie musiałem w nim stać za długo. W cruxie pięta siadła i gdy już myślałem, że polecę bo ledwo co się trzymałem to pomyślałem sobie, że przecież najtrudniej jest zahaczyć piętę i faker ratunkowy jest tak blisko. Zwerbalizowałem swoją myśl niezbyt dokładnie ( „ARGHH!” ) i używając mocy „bardzo chcenia” udało mi się go dosięgnąć.

Doszedłem do słabego resta i kombinowałem jak go najlepiej wykorzystać bo tego jeszcze nie przerabiałem 😉 Do tej pory fragmentu od cruxa do końca nigdy nie udało mi się skleić. Teraz czułem, że mam szansę! Idąc w najbardziej bojowym nastroju, sięgając do przedostatniego chwytu wypstryknął mi się stopień co spowodowało wylot nóg do poziomu, niemożliwy do utrzymania w takim stanie! Jednak nie poleciały soczyste epitety, lecz śmiech politowania – taki ładny spektakl, a tak słaby finisz. Jednak po przeanalizowaniu prawda była po stronie stopnia – przy takim ustawieniu mogło się to tak skończyć. Jednak brak ostatecznego sukcesu, nie zakłócał radości z osiągniętego high pointa (najwyższego punktu osiągniętego w ciągu) w szczególności biorąc pod uwagę stan przed próbą i ostatnie wstawki.

Druga próba była bardzo podobna. Siły nieco mniej, pewności trochę więcej. Chwilę przed dojściem do tego samego miejsca poczułem jak coś mi chrupnęło w kolanie przy okazji mocnego haczenia pięta-palce. Mimo, że wiedziałem co to prawdopodobnie oznacza to momentalnie zepchnąłem tą myśl w niebyt, a sam zająłem się decydującym strzałem. Z miejsca zawsze było łatwo – w ciągu zawsze brakowało. Chwyt z którego miałem skakać złapałem palcami-flądrami które ledwo co się zatarły. Zanim ustawiłem nogi już chwytu pod palcami było o połowę mniej. Zamach nogą i skok rozpaczy… Jakie to wiadro topowe jest wspaniałe!! Zjeżdżam z niedowierzaniem. Zakończenie iście epickie.3 x 8c+ w ciągu tygodnia – 2 z nich dzień po dniu! Kolano powoli zaczyna dawać znać o sobie. Kolejnego dnia mam problemy z chodzeniem. Szkoda bo mamy jeszcze tydzień na miejscu, a świetnych dróg nie brakuje. Ale z drugiej strony – i bez wspinania Hiszpania jest super – a po powrocie i bez nogi da się trenować.

Legendarna pizza w o sole mio

To był dla mnie perfekcyjny wyjazd. Zgrana ekipa, świetna skała, cudowna pogoda i mój najlepsze wykaz przejść. Ale najbardziej zadowolony jestem z pozyskania większej uważności podczas wspinania (no i nowy przepis na omlety też jest sztosem!). Zrzucenie presji wyniku to nie łatwa sprawa. Ale totalnie zmienia jakość doświadczenia jakim jest wspinanie. Ciężko jest być ze sobą w 100% szczerym – ale naprawdę warto. Mi pomaga myśl o tym że czas jest ograniczony, mamy tylko jedno życie. Możemy je albo przeżyć albo poudawać sobie przed innymi. Szczęście w dużej mierze jest wyborem. I pewnie nie raz o tym jeszcze zapomnę, ale mam nadzieję, że nigdy na zbyt długo.

foto. M. Szymkowski

Adam Karpierz