Nie lubię podejść w skałach. Lubię chodzić, ale zdecydowanie bez sprzętu na plecach. Raz na jakiś czas, hiking lub spacer to wspaniała sprawa. Toleruję ewentualnie podejście po płaskim, ale może trwać maksymalnie pół godziny. I najlepiej ty weź linę, a ja wezmę ekspresy (dobrze, że mam lekkie hehe). Nie daj boże ktoś mi każe iść z crash padem na plecach dłużej, niż piętnaście minut. Takie osoby później już w skały nie chcą ze mną jechać. Wyjątkiem jest Mnich, tam mogę podchodzić, ale maksymalnie dwa razy w roku, bo wyprzedzające mnie dzieci i konie na podejściu do Morskiego Oka nie wpływają pozytywnie na samoocenę.
A więc za każdym razem, gdy ktoś w mojej obecności mówił: “Ceuse”, wychodziłam z pokoju i próbowałam to wymazać z pamięci. Na samą myśl o tym, że idę pod górę godzinę żeby się powspinać sportowo robiło mi się niedobrze. Wiecie czemu? Mówiłam wam już, że nie lubię podchodzić?
Ale zbliżały się wakacje, obydwoje z Maćkiem byliśmy zapracowani, zmęczeni miastem, w którym spędziliśmy cały okres pandemii. Trzeba było jechać na urlop, ale gdzie? Środek lipca, w każdym znanym mi rejonie wspinaczkowym jest coraz cieplej, na Norwegię nas nie stać, w Rodellarze upał, na Franken zbyt mało wakacyjnie. Może Francja? Oh, Francja… ale jaki rejon? A czy Ceuse przypadkiem nie jest wakacyjnym rejonem? Ceuse?! Czuję skurcz w łydkach… Wiecie czemu? Pamiętacie, że nie lubię podchodzić?
Trzy tygodnie później już zmierzamy w kierunku Ceuse, mijamy urocze francuskie miasteczka, jemy naszego pierwszego francuskiego croissanta, ale wciąż czuję niepokój i dziwne mrowienie w nogach. Czy ja w ogóle tam dojdę? A może się poddam i w połowie drogi powiem Maćkowi, że wracamy na kemping i otwieramy wino. I że w sumie to wracajmy lepiej na Franken, tam była taka fajna skałka, zaraz przy drodze, można było asekurować z bagażnika… Ale mimo wszystko jestem zawodniczką, więc wciąż wierzyłam że mi się uda przynajmniej raz podejść pod ten mur. Jeżeli wspinanie okaże się tak fajne, jak wszyscy opisują to będzie miała motywację na kolejne podejścia.
I okazało się, że słynne podejście nie było aż takie złe. Pierwszego dnia wycieczka nam zajęło godzinę i dwadzieścia minut i w każdy kolejny dzień mniej więcej tyle samo. Utrzymywaliśmy komfortowe tempo, które pozwoliło nam zachować siły na wspinanie. Czas spędzany na podejściach urozmaicałam sobie podcastami, podziwianiem widoków albo liczeniem wyprzedzających mnie wspinaczy 🙂
Na pierwszy rzut oka wspinanie wydało się bardzo wymagające. Ciężko było się przyzwyczaić do ostrych dziur oraz do bardzo wymagających dróg, nawet w niepozornych wycenach. Pierwsze dwa dni spędziliśmy na rozwspinaniu się, próbowaliśmy robić dużo nietrudnych dróg, poznawaliśmy ludzi i łapaliśmy “flow”. Dni odpoczynkowe spędzaliśmy nad jeziorem oraz zwiedzaliśmy okoliczne miasteczka. To był dość ciężki okres dla organizmu, ponieważ po każdym dniu wspinaczkowym miałam zakwasy, czułam zmęczenie, często bolały mnie palce. Jeżeli na wyjeździe czujecie się podobnie, koniecznie dbajcie o swoją regeneracją i dobre odżywianie.
Przez kilka kolejnych dni próbowałam różne trudniejsze pozycje, próbując znaleźć drogę która mnie zainspiruje i która będzie wymagała ode mnie więcej pracy. Mniej więcej w połowie wyjazdu znalazłam drogę moich marzeń. Długie, pionowe, 40 metrowe 8b o nazwie Le chirurgien du crépuscule. Droga ma kilka trudniejszych miejsc przedzielonych bardzo dobrymi miejscami do odpoczynku. Bardzo lubiłam się po niej wspinać, bo z każdą próba znajdowałam dla siebie nowe wyzwania, doceniałam każdy ruch i ile mogę się z niego nauczyć. Drogi długie najczęściej wymagają “zimnej głowy”, która nie pozwala zbyt się rozluźnić lub ekscytować kiedy pokonujesz trudniejsze odcinki. Takiego rodzaju wyzwania lubię najbardziej, bo wymagają stuprocentowego skupienia i precyzji przez długi czas. Aby wpiąć się do łańcucha potrzebowałam kilku prób podzielonych na kilka dni, trochę dobrego warunu i cierpliwości.
W Ceuse spędziliśmy trzy tygodnie, a bliżej końca wyjazdu zrobiliśmy dwa dni resta pod rząd, ponieważ czuliśmy się już zmęczeni, a dodatkowo trafiły się wtedy bardzo wysokie temperatury. Spędziliśmy wtedy dwa dni nad morzem w Nice. Nadal nie jestem w stanie stwierdzić czy ten restowy wyjazd pozwolił nam odpocząć czy raczej zmęczył nas jeszcze bardziej 🙂 Na pewno byliśmy ogromnie szczęśliwi, kiedy wróciliśmy na nasz malutki camping wśród gór. To właśnie wtedy przyszło “okno pogodowe”, podczas którego udało mi się wpiąć się do łańcucha na moim projekcie.
Końcówkę wyjazdu spędziliśmy na wspinaniu się głównie OS albo szybkim RP. Ale znów dopadło nas zmęczenie i wiedzieliśmy, że musimy oszczędzać siły. Na szczęście w Ceuse jest nieskończona ilość pięknego wspinania w przedziale 7b-8a, co pozwoliło nam naprawdę dobrze się wybawić i cieszyć się z każdej wspinki.
Tak długi wyjazd bardzo mnie mentalnie zregenerował, ponieważ całego tygodnia potrzebowałam, by przestać myśleć o pracy i całkowicie przełączyć się w tryb wakacyjny. Natomiast fizycznie to było dość ciężkie wyzwanie dla mojego organizmu. Moje ciało na wszelkie sposoby dało mi do zrozumienia, że nie jest przygotowane na codzienny hiking (a przypominam, że przecież nie lubię chodzić) i trudne wspinanie. Dla mnie to oznacza, że następnym razem spędzę więcej czasu na przygotowaniu fizycznym 🙂 Ale mimo to – Ceuse bardzo polecam wszystkim jako miejscówkę do wspinania. Rekomenduje ten rejon przede wszystkim osobom, które wspinają się na poziomie 7a i w górę, ponieważ według mnie od tej wyceny zaczyna się fajne wspinanie.
Ja jestem już z powrotem w Krakowie. Od powrotu zmagam się z lekką kontuzją nadgarstka, ale mimo to jestem wypoczęta jak nigdy i zamierzam wykorzystać ostatnie dni lata na wspinanie na Jurze i przygotowanie się do kolejnych wyjazdów (oby się odbyły).